Granicę z Węgrami przekroczyłam nad ranem, ale jeszcze przed świtem. Zmęczenie sprawiło, że zaczęłam chodzić od budki do budki szukając celników (hehe, dziecko PRL-u). Dopiero przejeżdżająca swobodnie osobówka uświadomiła mi, że zamiast czekać, mam jechać :)
Węgry olśniły mnie równiutkimi, dobrze oznakowanymi szosami. Przeżyłam podobny kontrast, jak w latach 80-tych, kiedy z szarej, podziurawionej Czechosłowacji wjeżdżałam nocą na lśniące odblaskami równiutkie drogi austriackie. Wrażenie utrzymało się również po wschodzie słońca. Węgierska prowincja przypominała mi cukierkową Danię lub Austrię. Wrażenie potęgowały pola wielkich, żółtych słoneczników.
Tuż za granicą ze Słowacją zajechałam na parking przy stacji benzynowej i zrobiłam sobie małą regenerację. Zsiadłam z moto, rozprostowałam nogi, zmieniłam rękawiczki, porozciągałam się trochę i około 6 ruszyłam dalej.